Po dwoch dniach podrozy dotarlismy w koncu do Mendozy :) i mozemy je zaliczyc (prawie) do straconych. Powodem byl weekend :) i panowie "luzacy". Sobotnie przedpoludnie poswiecilismy na szukanie noclegu i sprawdzanie mozliwosci wszystkich atr"AKCJI", ktorych chcemy dokonac. Po prawie 2 godz w kiawiarence internetowej znalezlismy wolny pokoj w jednym z hosteli w miescie. Hostel calkiem przyjemny, w fajnym miejscu, z basenem, barem i niedaleko centrum. Prowadzony przez dwoch kumpli "luzakow". I wszystko byloby ok, gdyby zatrudnili sprzataczke. Po przyjezdze do hostelu przywital nas skacowany wlasciciel, dostalismy tymczasowy pokoj i wyruszylismy na miasto. Trafilismy oczywiscie na czas siesty (miedzy 13.00 a 16.00), wiec wszystko bylo zamkniete. Podejscie drugie wieczorne bylo bardziej udane. Wypozyczylismy rowery z zamiarem przejechania 45km nastepnego dnia do wod termalnych w malej miejscowosci w gorach Cacheuta w okolicach Mendozy. Wieczorem udalismy sie na przewspaniale przedstawienie z Tangiem w roli glownej. 7 osobowa grupa z Buenos Aires, taniec, spiew i muzyka na najwyzszym poziomie. Cud, miod i orzeszki :)
Nastepnego dnia szczescie nam nie dopisalo, poniewaz rowery ktore wypozyczylismy, choc wydawaly sie byc w dobrym stanie, niestety okazaly sie byc gratami i pokrzyzowaly nam calkowicie plany. Nie zdazylam przejechac kilku km i zlapalam gume. Rownowaga w przyrodzie musi byc, bo w Brazylii to samo przytrafilo sie Erwinowi. Nie moglismy ani pojechac do Termas de Cacheuta, ani szybko i sprawnie przeniesc sie do innego hostelu. Niestety hostel i warunki w nim panujace nie wrozyly dobrze, a przeciez postanowilismy zostac w Mendozie i okolicy prawie tydzien. Dzien minal na przenoszeniu rzeczy i niesprawnych rowerow do innego hostelu.
Dzien 3
ellooo
Pelen relaks :) W poniedzialek wszystko wrocilo do normy. Rano sniadanie w centrum na deptaku, nasze ulubione zajecie - obserwacja ludzi. Piekni i mniej piekni, mlodzi i starzy, opaleni, usmiechnieci, chalasliwi, krzyczacy, spiewajacy i trabiacy (w klakson) mieszkancy Mendozy, czyli Mendozinos. Miejskim autobusem poturlalismy sie do Cacheuty, gdzie w goracych zrodlach zazywalismy kapieli zarowno wodnych jak i slonecznych. Ja unikalem tylko tych najcieplejszych. Z wiadomych powodow :) mianowicie ich gestosci. Gestosci zaludnienia osobami po 70 (z calym szacunkiem) , ale rownierz gestosci wody, w ktorej rozne dziwne rzeczy plywaly :) Za to nastepnego dnia...
Dzien 4
...wybralismy sie na rafting na Rio Mendoza! Iiiiiiiiiiiiiiiiiihhhhhhhhaaaaaaaa! Wybralismy opcje rozszerzona (25km - 2,5godz) i oczywiscie okazalo sie ,ze jestesmy sami. (Opcja podstawowa 12km - 1 godz). Udalo nam sie namowic jeszcze pewnego belgijskiego aktora i wraz z najlepszym guidem udalismy sie w gore rzeki. Rio Mendoza ma aktualnie niski poziom (zimnej!) wody, aczkolwiek prad mial sile III, III+ i czasami IV (w skali do VI) W ramach bezpieczenstwa dostalismy jeszcze 2 kajakarzy. Bardzo szybko okazalo sie ,ze niezly z nas team, dlatego Marco (nasz guide) pozwalal nam wybierac pomiedzy latwiejszym i trudniejszym pokonywaniem przeszkod w postaci fal, pradow i wirow. Wybieralismy oczywiscie wariant trudniejszy :) przyjmujac na siebie duze ilosci zimnej wody.
Dzieki nam Marco poczul przyplyw mocy i postanowil pokonac (z nasza pomoca) pewien prad alternatywna droga. Akcja byla blyskawiczna. Uslyszelismy tylko "get down! get down!" co oznaczalo schowanie sie w pontonie i trzymanie sie liny z calych sil :) Wiosla gdzies uciekly, ponton obrocilo o 180 stopni, a my zobaczylismy przed oczami sciane wody. Kilka chlusniec w twarz i juz plynelismy dalej. Jak? Nie mam pojecia, ale nie bez przyczyny Marko jest jednym z najlepszych guidow. Na pewno to powtorzymy :)